Zaczynam się martwić, co będzie z moją dietą. A zaczęło się tak. Ostatnio miałam trudny czas. Do tego stopnia trudny, że w końcu miarka się przebrała. Zaczęłam wszystko olewać. Moje stresy, zmartwienia. Dietę niestety też. Może nie miałam napadu, ale zaczęłam w miarę normalnie jeść. Mam potem bóle brzucha, ale już nie jest mi tak strasznie niedobrze. Nie wymiotuję. Przykład z dziś:
Bilans:
- kawa z mlekiem 2x - 40 kcal
- 150 g makaronu z chińskimi warzywami - 230 kcal
- 6 prażynek - 80 kcal
- jabłko - 50 kcal
- pomidor - 30 kcal
Razem: 430 kcal
Niby nie jakoś strasznie dużo, ale to ponad dwa razy więcej niż przeciętnie w zeszłym miesiącu. Aż boję się stanąć na wadze. Paraliżuje mnie wprost strach, że zobaczę tam 2 kg więcej, a zobaczę napewno bo a) jem i b) jestem tuż przed okresem. Waga stoi w kącie i łypie na mnie swoim elektronicznym okiem.
Dużo czytam ostatnio. Duuużo. Książkę dziennie, w weekendy nawet 3 przez dwa dni. Pochłaniam książki jak lekarstwo na strach. Różne, zwykle o cierpieniu, o końcu, o mijaniu. Wybieram takie celowo, a nawet jak nie wybieram, to w trakcie czytania okazuje się, że to znowu ten przedział tematyczny. Albo to ja się doszukuję takiego przekazu. Sama nie wiem.
Zrobiło się strasznie zimno. Wydrążyłam już dynię i dziś w ramach wyjątku zamiast inktoberowego rysunku wrzucam Wam tutaj mojego halloweenowego potwora. Trochę na pocieszenie, bo jesień mnie dopadła i trzyma w swoich lodowatych dłoniach. I już nie puści pewnie.
Dziś pierwszy raz zaczęły grzać kaloryfery. Tak bardzo na to czekałam. Zmarźluch ze mnie straszny.
Tak mi jakoś szar o i źle. Ale przynajmniej już nie tak zimno żeberko przy żeberku...